Rabka

Beata Chomątowska napisała książkę o Rabce. Jeszcze  nie ma jej w księgarniach, więc nie czytałem, ale zainteresowałem się tym, co się o niej mówi. Nazywa się „Miasto dzieci świata”; wydaje się, że tytuł jest nieco ironiczny. Bohaterem jest miasto – uzdrowisko, jego historia, ale też dzieci, które tam wysyłano, by nabierały zdrowia w sanatoriach. W informacji o książce jej wydawca, „Czarne”, pisze: Polska Ludowa tworzy tu wielki sanatoryjny kombinat dla najmłodszych, gdzie pełni oddania lekarze walczą o zdrowie przyszłych pokoleń. We wspomnieniach wielu małych kuracjuszy sanatorium przypomina jednak kolonię karną…

Naprawdę?

Pod fejsbukowym wpisem naczelnej „Czarnego”, Moniki Sznajderman, znajduję takie oto emocjonalne komentarze (mogę cytować, bo post jest publiczny):

Cieszę się, że również fragment mojego dzieciństwa mógł tu wybrzmieć. Rabka to było piekło dzieci.

O Rabce, ale również o innych miejscach sanatoryjnego leczenia dzieci czasami słucham w gabinecie psychoterapii od ówczesnych 3-5-7 latków, obecnie dorosłych osób. I są to wstrząsające opowieści… o samotności, o karach, przemocy rówieśniczej, braku zaopiekowania…

Dwa turnusy z rzędu, podczas których wyleczono mnie wyłącznie z zaufania do osób dorosłych.

Rabka – jedna z traum dzieciństwa. Pierwszy tydzień (planowo) w życiu bez rodziców. Na szczęście przyjechali wcześniej i mnie zabrali!

Mój syn przez wiele lat potem budził się z krzykiem.

Byłem kuracjuszem jako 7-latek. Niezły horror!

Ja też byłem kiedyś w tamtejszym sanatorium, miałem chyba 8-9 lat. Byłem przekonany, że moje doświadczenia nie były typowe, tymczasem okazuje się, że nie miałem racji. Wiele razy już o nich opowiadałem, a jako że ostatnie ferie zimowe spędziłem właśnie w Rabce, wspomnienia wróciły. Żadnych miejsc sprzed sześćdziesięciu pięciu lat nie umiałem zidentyfikować, ale niektóre realia pamiętam, więc postanowiłem je tu zapisać.

To był koniec lat pięćdziesiątych. Najbardziej uderzającym i chyba dla mnie zaskakującym rygorem była cenzura korespondencji. Listy wysyłane do rodziców był kontrolowane. Pewnego dnia zostałem wezwany do biura. Z trochę złośliwą satysfakcją wysłałem kartkę napisaną po czesku do Pragi i teraz miałem wyjaśnić, o czym w niej opowiadam. Po jakimś czasie znaleziono wychowawcę, zresztą całkiem sympatycznego, który trochę znał czeski, i dalszą korespondencję już omawiałem z nim.

Bardzo nieprzyjemne były nakazy i zakazy kierowane niby względami zdrowotnymi, ale bardzo specyficznie rozumianymi. Np. trzeba było spać na prawym boku, bo ”spanie na lewym boku powoduje ucisk serca”. Oczywiście o tym, by leżeć na brzuchu, co najbardziej lubiłem, nie było mowy. Prawdziwą torturą był zakaz wstawania z łóżek wieczorem, od momentu zgaszenia światła w sali. Rzecz jasna, natychmiast czułem, że muszę pójść do toalety. Czasem udawało nam się przemknąć niepostrzeżenie, bo wychowawcom nie bardzo chciało się nas w nocy pilnować, ale kiedyś zostaliśmy w środku nocy przyłapani na gorącym uczynku. Zaprowadzono nas, może trójkę takich, mocno zaspanych i przestraszonych, do kancelarii, ustawiono w rządku, a wychowawczyni i chyba sama pani dyrektor srogimi głosami groziły, że zaraz zadzwonią do naszych rodziców, żeby nas zabrali. Pomyślałem, że nie byłoby źle, jednak nie odważyłem się tego powiedzieć. W końcu musieliśmy przeprosić i coś tam obiecać, ale co, tego już nie pamiętam.

Mieszkaliśmy w wielkich, wieloosobowych sypialniach, urządzonych podobnie, jak wyglądały wtedy sale szpitalne, tzn. łóżka stały po obu stronach prostokątnych pomieszczeń, pod ścianami, jedno od drugiego oddzielone szafką nocną. Pośrodku sali było przejście. Wieczorem dzieci klękały przy łóżku i odmawiały pacierz. Kiedyś mój sąsiad spytał, dlaczego się nie modlę. Odpowiedziałem, że nie wierzę w Boga. Zdziwiło go to i rozgniewało, wykrzyknął: „Tak? To jesteś Żydem! Żydzi nie wierzą w Pana Jezusa”. Miałem wtedy wrażenie, że dla niego Żyd to po prostu ktoś, kto się nie modli i nie wierzy. Wiedziałem, że jestem Żydem, ale skąd on niby miałby wiedzieć? Przecież w mojej rodzinie, u nas w domu, nie było nic żydowskiego, w niczym nie jestem inny, poza tylko tą wiarą i związanymi z nią zwyczajami i kulturą, tak wtedy myślałem. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z antysemityzmem, w ogóle nie znałem tego pojęcia ani zjawiska. W każdym razie nie przejąłem się, nie czułem się dotknięty. To, że zdecydowana większość dzieci wyznaje katolicyzm, było oczywiste, przecież poza mną chyba tylko jeden chłopiec w mojej klasie nie chodził na szkolne lekcje religii, a to i tak było dużo. Tak więc raczej bym o wszystkim zapomniał, gdyby dwa dni później nie wezwał mnie na rozmowę wychowawca. Zapytał, czy to prawda, że ktoś nazwał mnie Żydem. Odpowiedziałem, że tak, ale to nic takiego i nie zdradziłem, kto tak do mnie zawołał, przecież nie mogłem być skarżypytą, taka była żelazna zasada. Wychowawca wyjaśnił mi wtedy, że nikomu nie wolno mnie tak nazywać, to jest coś niedobrego i jeśli się powtórzy, mam do niego przyjść.

Dziś myślę, że reakcja wychowawcy, jak na tamte czasy, była nietypowa i godna szacunku.

Dlaczego wydawało mi się, że moje doświadczenia były wyjątkowe? Miałem wrażenie, że tylko ja się buntuję przeciwko rygorom, próbuję je obejść, że inni się na ogół z nimi godzą, więc widocznie im nie przeszkadzają. Byłem od wczesnego dzieciństwa przyzwyczajony do wolności. W mojej praskiej dzielnicy willowej chodziłem, dokąd chciałem, przełaziłem przez płoty lub dziurami do kolejnych ogrodów, jako sześciolatek wędrowałem zawsze samodzielnie ulicami, przez skrzyżowania (sygnalizacja świetlna była wtedy prawie wyłącznie w centrum) do szkoły oddalonej od domu o trzy kilometry. Później w Warszawie cały wolny czas spędzałem „na podwórku” czyli tak naprawdę na osiedlu i jego okolicach, gdy trzeba było, jeździłem sam autobusami. Uważałem, że jestem odpowiedzialny i wiem, jak dbać o swoje bezpieczeństwo. Te zakazy i regulacje, a były ich dziesiątki, chodzenie na spacery poza ośrodek wyłącznie w parach, wszystko to stanowiło dla mnie nieznośne ograniczenie i upokorzenie. Czułem się niesłusznie uwięziony. Nie pamiętam, w jaki sposób udało mi się wymóc, żeby ojciec zabrał mnie stamtąd dwa tygodnie przed końcem sześciotygodniowego turnusu. Chyba mama kiedyś zadzwoniła, poproszono mnie do telefonu i dałem jej do zrozumienia, że mam dość.

No więc przypomniało mi się. Ale nie budziłem się później z krzykiem. Ot takie trochę przykre doświadczenie.

Wprowadź swój adres email aby zaprenumerować ten blog i otrzymywać powiadomienia o nowych wpisach przez email.

Dodaj komentarz