Czytając Martina Pollacka

Przez lata niewiele wiedziałem o wschodniej Galicji, tzn. tych terenach zaboru austriackiego, które za moich czasów były już poza granicami Polski. Wprawdzie z niektórymi nazwami spotkałem się dość wcześnie, czytając „Armię Konną” Babla, ale Kozacy Budionnego i Machny walczyli głównie na terenach położonych bardziej na wchód i północ. W gruncie rzeczy nie bardzo orientowałem się wtedy w topografii, jakoś nie wpadłem na pomysł, by czytać, sprawdzając na mapie opisywane miejsca.

Z czasem te okolice stały się mi bliższe i lepiej rozpoznawalne. Pewnie przyczyniły się do tego wędrówki po Beskidzie Niskim i Bieszczadach, poznawanie tradycji Łemków i Bojków, potem także ludów zamieszkujących ziemie bardziej na wschód, takich jak Huculi. Zacząłem czytać książki Josepha Rotha, reportaże o dawnej Galicji, powoli powstawał w mojej głowie nie tylko obraz austro-węgierskiej Galicji, ale też emocjonalny stosunek do tej krainy.

„Po Galicji” Martina Pollacka czytałem, wiedząc już dość dużo na ten temat, no i tym razem z mapą – wydawnictwo Czarne zamieściło na wewnętrznej okładce książki reprodukcję austriackiej mapy linii kolejowych z początku XX wieku w Galicji, na Węgrzech i w Bukowinie. Autor zamyślił sobie tę książkę jako opis podróży pociągiem z Krakowa do Lwowa, przy czym od Przemyśla kierujemy się na południe i przez Drohobycz, Stryj, Stanisławów, Czerniowce, Zaleszczyki i Tarnopol objeżdżamy całą wschodnią Galicję. Jest to podróż wyimaginowana, nie ma więc konkretnego podróżnika, a i czas nie jest sprecyzowany, ale nie wykracza na ogół poza okres 1870-1910. Pollack pisze o miejscach, ludziach, kulturze, architekturze, cytuje utwory literackie, prasę, wspomnienia, reportaże. Trzyma się trasy kolei, czasem pozwalając pojechać gdzieś kilka kilometrów w bok bryczką albo powędrować bitym traktem. Opisy krajobrazów wiążą się ściśle z przebiegiem szlaku pociągów, więc przesuwamy się dolinami rzek, nasz wzrok wspina się na wzgórza, widzimy sady, pola, winnice (tak, to jednak tereny położone na południe od dzisiejszej Polski). To są bardzo plastyczne, jednocześnie rzeczowe, niepoetyckie opisy, dla mnie w tym sposobie narracji bardzo użyteczne i urzekające. Urzekające, bo pociągi zawsze miały dla mnie urok. Patrząc na załączoną mapę widzę, że pozrywane więzi kolejowe są smutnym znakiem rozbicia tych ziem i podziału ich między nowo powstałe po pierwszej i drugiej wojnie światowej oraz pod koniec XX wieku państwa. Np. „pierwsza” kolej węgiersko-galicyjska prowadziła kiedyś z Przemyśla do Budapesztu, przekraczając Karpaty w Łupkowie. Dzisiaj fragment tej trasy z ważnym węzłem kolejowym w Chyrowie leży w Ukrainie (kiedyś jeździłem tamtędy w Bieszczady, na stopniach wagonów stali wtedy radzieccy pogranicznicy i pilnowali, by nikt nie otwierał drzwi), a tory z Zagórza do Łupkowa i dalej do słowackich Medzilaborców przez dobre dwadzieścia lat niszczały. Dopiero całkiem niedawno przywrócono, jako turystyczną atrakcję, połączenie między Sanokiem a Medzilaborcami. Podobnie jest z inną dziś graniczną miejscowością, Zwardoniem – tu też tory się nie kończyły jak dzisiaj, biegły dalej. Tak więc wybór podróży kolejowej do opisu historycznej, nieistniejącej już Galicji ma i taki sens, że bez dodatkowych argumentów czytelnik czuje, że przemierza miejsca, które może i są peryferiami rozległego państwa, ale stanowią też jego integralną część. Ba, są też częścią szeroko rozumianej Europy. Dworzec we Lwowie „wybudowany w 1904 roku […] jeden z najnowocześniejszych w monarchii austro-węgierskiej, z dwiema wysokimi, krytymi  szkłem halami, do których wjeżdżały pociągi dalekobieżne z Wiednia, Berlina, Paryża i Londynu, […] przepełniał dumą każdego lwowianina”. A np. w Czerniowcach, w „Kaiser-Café” przy Elisabethplatz „serwowano prawdziwego pilznera z beczki i wykładano do lektury sto sześćdziesiąt (!) gazet codziennych”, oczywiście z bliska i daleka – ze Lwowa, Wiednia, Pragi, Berlina. Nawet mniejsze miejscowości miały swoje światowe aspiracje, co wyrażało się chociażby przez nazwy hoteli i kawiarni – Café Europe (Stryj), Baar’s Café Venedig, Café  de l’Europe (Kołomyja), Hotel Bristol (Czortków), Hotel Grand, Hotel Angielski (Czerniowce).

Muszę zwrócić uwagę, że Pollack skupia się w swojej podróży na Galicji wschodniej, terenach na południe i wschód od Lwowa, odwiedzając też należącą przed I wojną do Austro-Węgier Bukowinę – osiemdziesięciotysięczne Czerniowce to już Bukowina, dziś jej północna część należy do Ukrainy. Przez Czerniowce prowadziła wtedy linia kolejowa ze Lwowa do miasta Jassy w Rumunii.

Północna Bukowina nie różniła się zresztą charakterem od sąsiadującej z nią Galicji. Wszędzie współżyli ze sobą Żydzi, Polacy, Rusini (tak Pollack dość konsekwentnie nazywa Ukraińców, którzy zaczęli siebie tak określać dopiero od mniej więcej roku 1890), Niemcy, a także mniej liczne grupy jak Ormianie, Cyganie, Czesi, Karaimi, Lipowanie (starowiercy, którzy uciekli z Rosji), w Bukowinie jeszcze Rumuni, Mołdawianie, Węgrzy i Słowacy.

Mimo zrozumiałych napięć nie dochodziło między nimi do poważnych waśni, dopiero koniec XIX wieku, kiedy zaczęły wzbierać na sile nacjonalizmy- inni nazywają ten proces budzeniem się świadomości narodowej – sytuacja uległa zmianie.

Wschodnią Galicję, biedną i zacofaną, trudno sobie wyobrazić bez Żydów, zamieszkujących głównie mniejsze i większe miasteczka, w których często stanowili większość. Jednak o ile w powieściach Josepha Rotha, pisarza pochodzącego z Brodów, sztetla leżącego przy granicy z Rosją, jego krainę dzieciństwa zapełniają prawie wyłącznie Żydzi bardzo tradycyjni lub chasydzi, Pollack wspomina też o innych grupach. Niemało było bowiem i takich, którzy zrywali z kulturą sztetlu i językiem jidysz, identyfikowali się z niemieckością lub polskością. Niemniej większość żyła w rozpaczliwej biedzie, z której tylko nielicznym udawało się wyrwać, np. emigrując do Ameryki. Wschodnia Galicja przełomu wieków chyba już zawsze będzie się kojarzyć z tymi nędzarzami i światem, który został unicestwiony podczas II wojny światowej.

Autor uświadamia czytelnikowi, że liczne narodowości galicyjskie, nawet silnie kulturowo odrębne i zamknięte, jednak się przenikały. Ormianie się polonizowali, wielu wykształconych Rusinów też ulegało wpływom polskim – nawet tak ważny w tradycji ukraińskiej Ivan Franko pisał nie tylko po ukraińsku, ale i po polsku, w tym nawet polskie powieści. Pollack zwraca też uwagę na podobną drogę kilku innych, ważnych dla polskiej kultury postaci. Kazimierz Wierzyński był synem Niemca z niewielkiego Unterlanden Andreasa Wirstleina, Leopold Staff urodził się jako syn czeskiego, cukiernika, właściciela lwowskiego lokalu Františka Staffa, czeskie pochodzenie miał też Wilem Horzyca. To, że kultura polska anektowała przedstawicieli innych narodowości, nie było przypadkiem. W drugiej połowie XIX wieku Austria zrezygnowała z germanizacji swojej wschodniej prowincji, zawłaszczonej drogą rozbioru Polski, i nadając jej autonomię, spowodowała, że lokalna władza i urzędy przeszły w ręce Polaków. Ważną rolę pełniło szkolnictwo, w miastach szkoły średnie były w większości, a czasem wyłącznie polskie, więc polonizacja inteligencji była naturalnym procesem. Ciekawe, że Pollack pisze o polonizacji, ale kiedy dotyczy to Żydów, o asymilacji. Pewnie zaważył na tym burzliwy okres przełomu wieków, kiedy nasilił się ukraiński i polski antysemityzm; ten drugi uważał „polonizację” Żydów za podstępny kamuflaż.  Jednocześnie powstał ostry spór wewnątrz żydowski między wyznawcami syjonizmu a tymi, których nazwano asymilatorami.

Nie bardzo wiem, do jakiego gatunku literackiego przypisać „Po Galicji”. Ani to książka historyczna, ani etnograficzna, ani reportaż historyczny. W pięknym posłowiu napisanym przez Claudio Magrisa w formie listu do Martina Pollacka czytamy:

 „Twoja książka jest czarodziejskim płaszczem, na którym Mefistofeles unosi się wraz z Faustem, by pokazać mu świat, współobecnością nie tylko narodów, krajobrazów, stylów, lecz również, i być może przede wszystkim, rozmaitych czasów, sytuujących się obok siebie; nacheinander staje się nebeneinander, jak w eksperymentalnej powieści, która jednak w tym przypadku zachowuje zdyscyplinowany porządek szczegółowej kartografii: prawie wszystko, nie tylko przedmieście Blich od innej dzielnicy Sambora nad Dniestrem, dzieli zaledwie kilka kroków, ale i ‘całe stulecie’.”

Tak, ta książka to rodzaj gry i z czasem, i przestrzenią. Niemniej to, że minęło całe stulecie, jest chyba ważniejsze, co jeszcze podkreśla polskie tłumaczenie tytułu, które wprowadza pewną dwuznaczność. A tymczasem od pierwszego wydania „Nach Galizien” minęło kolejne czterdzieści lat.

Wprowadź swój adres email aby zaprenumerować ten blog i otrzymywać powiadomienia o nowych wpisach przez email.