To, że niewiele filmów obejrzałem na wrześniowym (wyjątkowo, bo zwykle impreza jest w maju) festiwalu, miało tę zaletę, że mogłem robić codziennie notatki. Zwykle od pewnego momentu zaczynam się ograniczać do kilku zdań, a to jest stanowczo za mało w tym ważnym dziele wspomagania własnej pamięci. A tak coś dla mnie istotnego zostanie. Nie wiem, czy to z tych notatek wynika, ale wszystkie obejrzane przeze mnie filmy są warte docenienia, może poza ostatnim. Największe wrażenie zrobiły na mnie „Euforia istnienia” i wielokrotnie nagradzany, m.in. w Cannes, a także nominowany do Oscara „Dla Samy”. Gdy się ogląda takie filmy, na dalszy plan schodzi czysto artystyczna ocena, ważniejsze są bezpośrednio przemawiające do widza obrazy i treści.
A teraz już notatki.
Ośmiornica, nauczycielka życia. Reż. Pippa Ehrlich, James Reed; RPA
Craig Foster, z zawodu reżyser i operator, przeżywa kryzys życiowy, przestaje wierzyć w sens tego, co robi, i postanawia wrócić do miejsca, gdzie spędził dzieciństwo, na atlantyckie wybrzeże RPA. Chce, jak dawniej, nurkować w przybrzeżnych, zimnych wodach. Pewnego dnia napotyka dziwnie zachowującą się ośmiornicę. Zwierzę przyciąga jego uwagę, zaczyna mu się przyglądać i dość szybko decyduje wykorzystać do swoich obserwacji kamerę. I tak, systematycznie, codziennie odwiedza te same miejsca pod wodą, dokumentując życie ośmiornicy. Trwa to prawie rok, bo tyle żyje ten gatunek ośmiornic.
Dla widza film ma niejako dwa poziomy. Pierwszy to klasyczny film przyrodniczy, koncentrujący się na obserwacji natury. Wchodzimy do podwodnego lasu, gęsto zamieszkanego przez najróżniejsze gatunki, poznając przede wszystkim życie ośmiornicy, co w samo w sobie jest dość wyjątkowe, bo ten mięczak okazuje się być fascynująca istotą. Uczymy się tego, jakie ma sposoby poruszania się, jak poluje, jak unika niebezpieczeństw, co mu grozi, generalnie jak się zachowuje i jak reaguje na różne naturalne bodźce.
Jednak drugi poziom jest dla twórców filmu i jego bohatera dużo ważniejszy. Dotyczy stosunku człowieka do przyrody i jego uczuciowego zaangażowania w relację z dziko żyjącym stworzeniem. Najprościej można to nazwać historią przyjaźni człowieka z ośmiornicą, ale to daleko idące uproszczenie. Craig Foster mówi, że zachowując wszelkie możliwe rygory, nurkując bez pianki, wyłącznie w okularach i z rurką, mógł się w pewnym momencie stać częścią podwodnego świata, a nie jego zewnętrznym obserwatorem, i że to jest wyjątkowe poczucie. Z drugiej strony cały czas pamiętał, że nie powinien w żaden sposób ingerować w to, co się na dnie morza dzieje.
Mam zawsze w głowie przestrogi różnych mądrych biologów, żeby nie antropomorfizować zwierząt, bo to istoty bardzo od człowieka różne, nawet jeśli nam się wydaje inaczej. Teraz tendencja jest inna – pokazuje się, że człowiek nie jest aż tak inny, że nasza domniemana wyższość jest przejawem pychy. Zresztą jak mówić o uczuciach w relacji ze zwierzęciem, nie odwołując się do pojęć, które znamy z naszego, ludzkiego życia? Tu sytuacja jest o tyle zaskakująca, że bohaterem jest ośmiornica, a więc stworzenie w powszechnym pojęciu stojące na niskim poziomie rozwoju, gdzie mu tam do ssaków. A jednak Foster pokazuje nam, że „jego” ośmiornica się boi, uczy, wreszcie oswaja z człowiekiem w tym sensie, że przezwycięża strach i zaczyna mu ufać. Z jednej strony naprawdę mamy okazję przyjrzeć się tej istocie na wolności, w podwodnym lesie, i wierzyć lub nie interpretacjom narratora, z drugiej jednak jest to bardzo intymna opowieść kogoś, kto twierdzi, że regularne nurkowanie i kontakt z ośmiornicą wyciągnęły go z depresji i pokazały ważne prawdy życiowe.
Foster przejmuje się niebezpieczeństwami grożącymi ośmiornicy, przeżywa dramatycznie momenty, gdy atakują ją silniejsze od niej drapieżniki, ale też z codziennych obserwacji wyciąga wnioski dotyczące tego, jak jego „przyjaciółka” rozwiązuje swoje powszednie, ale też widziane w dłuższej perspektywie problemy. Foster nie tylko komentuje z offu, ale co jakiś czas pojawia się na ekranie, mówi wprost do widza, żebyśmy mogli, patrząc mu w oczy, wejść w jego świat i zrozumieć jego emocje. Jeśli odbiorca zachowa się dostatecznie empatycznie, może przeżyć coś i dla siebie ważnego.
Andriej Tarkowski, w świątyni kina. Reż. Andrey A. Tarkovsky; Włochy, Rosja, Szwecja
Film skomponowany przez syna Tarkowskiego konsekwentnie i spójnie, choć bardzo prosto. Realizator omawia kolejne filmy i wykorzystuje liczne komentarze ojca, każdy rozdział (bo film podzielony jest na rozdziały) rozpoczynając wierszem swojego dziadka, Arsenija Tarkowskiego, czytanym przez autora. Tym razem ten patetyczny, rosyjski sposób czytania poezji bardzo mi przeszkadzał, bo to wiersze liryczne, osobiste, w których patos jest właściwie sprzeczny z ich sensem. Z drugiej strony w jego synu też było coś patetycznego.
Trzeba przyznać, że Andriej Tarkowski, co mi ten film uświadomił, miał bardzo uporządkowany, mocno ugruntowany, a dla mnie trudny do przyjęcia światopogląd, zdecydowanie zdominowany przez religię i duchowość. Kultura, ale nie tylko ona, nie istniała dla niego bez tych dwóch wartości. Według Tarkowskiego prawdziwy artysta musi być religijny i duchowy. Dlatego sam patrzył na naszą cywilizację z troską i pesymizmem. Pod koniec życia znalazł się na Zachodzie, ale twierdził, że nie był to jego wybór, został właściwie do niego zmuszony, bo po tym, jak została przyjęta w Moskwie „Nostalgia”, zrozumiał, że w ojczyźnie już żadnego filmu nie zrobi. Jednak z jego punktu widzenia odchodzący od religii Zachód nie był wymarzonym miejscem do życia. Według Tarkowskiego zachodnie społeczeństwa zmierzały ku nieuchronnemu samounicestwieniu. To Rosja, w której obserwował oznaki odrodzenia duchowego, dawała mu nadzieję. Swoją drogą jest dla mnie zdumiewające, jak przez siedemdziesiąt lat bezwzględnej i brutalnej ateizacji rosyjskie prawosławie nie tylko przetrwało, ale odzyskało swoją żywotność i wpływ na ludzi. A przecież o odrodzeniu religijnym Rosji mówi Tarkowski na początku lat osiemdziesiątych, jeszcze daleko przed rządami Gorbaczowa.
Wczoraj przeczytałem felieton Tadeusza Sobolewskiego, w którym autor przytacza cytat z Eliadego dziwnie blisko korespondujący z tym, co napisałem wyżej: „Sacrum nie ginie. Ono nie przestaje się manifestować. Wciąż upada i się odradza. Nawet najbardziej areligijny człowiek odczuwa rytm kosmosu – źródło sakralności. Sacrum to źródło sensu. Przeciwieństwo chaosu. Kultura.” Sobolewski dodaje trzeźwo: „Pięknie mówi Eliade, choć wiemy też, że to atawistyczne sacrum potrafi zabijać, prześladować, wykluczać.”
Komentarze Tarkowskiego do poszczególnych filmów obracają się wokół posłannictwa sztuki. A sztuka jest formą modlitwy, oddania Bogu (tak jak twórczość tych, co kiedyś pisali ikony). Kiedy ostatni człowiek odwróci się od Boga, skończy się cywilizacja. Ludzie bez religii są tylko zwierzętami, nie mogą znać sensu życia. Prawdziwa sztuka jest formą poezji, czegoś, co nie podlega do końca interpretacji. Krytycy, próbujący tłumaczyć jego filmy, zawsze go irytowali, uważał, że go nie rozumieją, komplikują coś, co jest proste.
Uderzyła mnie konsekwencja reżysera dokumentu. Ważna jest dla niego postawa ojca, to co myślał o życiu i swojej twórczości. Bardzo niewiele natomiast dowiadujemy się szczegółów biograficznych, właściwie tylko przy okazji „Zwierciadła”, filmu zainspirowanego dzieciństwem Tarkowskiego, pojawiają się pewne informacje o rodzicach, siostrze, ich wojennych losach, wreszcie o tym, że ojciec opuścił rodzinę, gdy Andriej miał zaledwie 3 lata. Mimo to autor „Dziecka wojny” zawsze utrzymywał, że Arsenij miał wielki wpływ na niego, jako człowieka i artystę.
To w sumie interesujący film, choć konstrukcyjnie prosty. Opowieść o człowieku, którego osobowość, sposób podejścia do świata jest mi obcy, trudny do przyjęcia. Jego filmy są dla mnie ważne, choć raczej te wcześniejsze, z lat sześćdziesiątych, no i „Zwierciadło”.
Forman vs Forman. Reż. Helena Třeštíková, Jakub Hejna; Czechy, Francja
Ciekawe było obejrzeć jeden za drugim filmy o Tarkowskim i Formanie. Wbrew pozorom mają z sobą dużo wspólnego. Rówieśnicy, bo Forman urodził się zaledwie dwa miesiące wcześniej, obaj przeżyli wojnę jako dzieci, a jako dorośli kręcili filmy najpierw w krajach komunistycznych, przeżywając w nich różne okresy – najpierw stalinowskiego ucisku, a potem odwilży, dzięki której mogli zadebiutować. Wreszcie obaj w pewnym momencie znaleźli się, w gruncie rzeczy z politycznych powodów, na Zachodzie. A jednak, mimo w pewnym sensie paralelnych życiorysów, byli zupełnie innymi ludźmi.
Film Třeštíkovej i Hejny o Formanie oparty jest o ten sam prosty schemat – jego konstrukcję tworzą odniesienia do kolejnych filmów reżysera. O ile jednak „Andriej Tarkowski, w świątyni kina” robi wrażenie statycznego w tym sensie, że mamy wrażenie, jakby opowieść dotyczyła ciągle tej samej, niezmiennej, od razu ukształtowanej postaci, to śledząc losy Formana widzimy człowieka w rozwoju, który jest świadkiem i uczestnikiem historii. Nie ukrywam, że jest mi bliższy niż Tarkowski, choć ten ostatni był również wybitnym artystą, a jego „Andrieja Rublowa” uważam za arcydzieło.
Ale teraz już porzucam Tarkowskiego na dobre. „Forman vs Forman” zbudowany jest z materiałów archiwalnych, w wielu przypadkach już znanych, bo dokumentów o Formanie było już kilka. Mimo to udało się ułożyć ciekawą i spójną historię życia i twórczości reżysera. Na pewno jest w tym też zasługa samego Formana, który potrafił żywo i zajmująco opowiadać, ale też jego osobowości, człowieka bezpośredniego, bez poczucia misji czy wyższości artysty. Oczywiście, inaczej robi się film o kimś żyjącym, z kim można porozmawiać, którego można podpatrzeć, wybierając wcześniej miejsca i czas. Tu dokumentaliści byli skazani na archiwum, ale dość zgrabnie z tego wybrnęli. Jestem im wdzięczny, że wydobyli na pierwszy plan najważniejszą dla mnie cechę twórczości Formana – jego przywiązanie do idei wolności człowieka i niezależności jednostki. Kiedy już trafił do Hollywood, starannie wybierał scenariusze i właściwie nigdy nie zrobił żadnego filmu, którego idea nie byłaby zgodna z jego przekonaniami. Nie przestraszył się nawet tak trudnego i kontrowersyjnego tematu, jak obrona powszechnie nielubianego wydawcy „Hustlera” Larry’ego Flynta. Do filmu „The People vs. Larry Flynt” bezpośrednio zresztą nawiązuje tytuł dokumentu o Formanie. Wojenne i komunistyczne doświadczenia reżysera „Lotu nad kukułczym gniazdem” każą mu się opowiadać za wolnością wypowiedzi nawet wbrew większości, która bywa temu prawu przeciwna. Był przekonany, że ten problem rozumie lepiej niż Amerykanie.
Forman zresztą wielokrotnie powtarza, że jego czechosłowacka przeszłość była kluczem do sukcesu w USA. Np. reżyserem „Lotu…” został dlatego, że bez wahania zgodził się przedstawić Michaelowi Douglasowi, właścicielowi praw do książki Keseya i producentowi filmu, jeszcze przed podpisaniem umowy szczegółowej koncepcji, jak film zrealizować. Zachodni filmowcy tak nie robią, ale dla Formana była to normalna praktyka, bo pomysły filmowe były w Czechosłowacji zawsze najpierw długo dyskutowane w zespołach twórczych. Oczywiście, Forman zdawał sobie dobrze sprawę, że artysta, a szczególnie reżyser filmowy, nigdy nie jest do końca wolny. Z ekranu pada dobrze znana teza Formana, że w państwie komunistycznym twórca podlega ograniczeniom ideologicznym, a w kapitalizmie komercyjnym, ale on z dwojga złego woli się podporządkować naciskom ekonomicznym niż jakiegoś niezbyt rozgarniętego aparatczyka. Trudno do końca wyjaśnić, dlaczego spośród tylu czechosłowackich filmowców-emigrantów tylko Formanowi udało się zrobić wielką karierę. Z drugiej strony nigdy nie wrósł na dobre w Amerykę, nie wtopił się w to społeczeństwo, tak jak zrobiło to tak wielu ludzi, którzy zdecydowali, że wyjeżdżają na dobre. On przez cały czas, nawet wiedząc, że nie może wrócić, był jedną nogą w ojczyźnie.
Zastanawiające, że autorzy dokumentu pominęli milczeniem ostatnie dwa amerykańskie filmy Formana. Bo że nie wspomnieli o zamykającej jego dzieło rejestracji musicalu Šlitra i Suchego „Dobře placená procházka“, jestem w stanie zrozumieć, ale „Duchy Goyi”? Dziwne.
Euforia istnienia. Reż. Réka Szabó; Węgry
Dość dla mnie nieoczekiwanie najmądrzejszy, najgłębszy i najbardziej wielowymiarowy film spośród tych, które na tegorocznym festiwalu obejrzałem. Éva Fahidi, węgierska Żydówka, jako młoda dziewczyna została z całą rodziną wywieziona do Oświęcimia, jako jedyna przeżyła. Dopiero po sześćdziesiątce zrozumiała, że musi opowiedzieć o swojej przeszłości, że to uwolni jej traumę. Napisała książkę, którą przeczytała reżyserka i tancerka Réka Szabó. Poruszona tą historią namówiła osiemdziesięciodziewięcioletnią Évę, by wspólnie z młodą tancerką Emese Cuhorką zagrała i zatańczyła w spektaklu zainspirowanym jej losami.
Film jest rejestracją powstawania tego spektaklu, dzisiaj już głośnego i nadal prezentowanego, nie tylko na Węgrzech. Éva Fahidi jest fantastyczną postacią. Imponuje jej sprawność fizyczna i umysłowa, ale jeszcze bardziej bijąca z niej, z tego co mówi i jak się zachowuje, siła osobowości. Éva nawet w tak późnym wieku jest otwarta na ludzi i na nowe wyzwania, jest w niej nieustanna radość życia, ta cecha, która według jej własnych słów spowodowała, że przetrwała obóz – dla niej zawsze samo istnienie było szczęściem. Éva akceptuje swój wiek, choć czuje się wewnętrznie bardzo młodo.
„Euforia istnienia” ma wiele wymiarów. Można by nazwać ten film feministycznym, gdyby nie bardzo tradycyjne rozumienie kobiecości przez Évę Fahadi. Dla niej dalej ważna jest kobiecość oparta na pięknie, uroku, zalotności, radości życia. A przecież wcale nie jest konserwatywna! Przyznaje się do tańczenia nago przed lustrem, gdy była nastolatką, mówi, że porno jest moralne, jeśli występują w nim piękni ludzie, z poczuciem piękna pokazywani. Natomiast brzydoty, także brzydoty starości nie należy eksponować, choć trzeba się z nią pogodzić. Aspekt przedstawiania siebie jako kobiety był dla Évy zawsze ważny, pojawia się też w opowieści o obozie, gdzie kobieta przestawała być kobietą.
Film stawia też ważne pytania dotyczące roli sztuki. Czy przez sztukę niewerbalną, taką jak taniec, można opowiedzieć, wyrazić swoje życie? Czy dzięki niej można oswoić, złagodzić traumę? Inna sprawa, że przedstawienie, o którym film opowiada, nie jest spektaklem czysto tanecznym, jest w nim też miejsce dla słów, które pozwalają zrozumieć, jaki jest sens ruchu scenicznego.
„Euforia istnienia” ma wielką siłę emocjonalną, także dlatego, że nad wszystkimi tragicznymi wątkami triumfuje witalność bohaterki filmu. Poruszające jest jej stwierdzenie, że nie potrafi płakać i że tego nauczyła ją matka. Stąd wielkie wrażenie wywiera scena, kiedy po próbie generalnej przedstawienia, pierwszej prezentacji z udziałem publiczności, obejmują się z Emese i ta, młoda kobieta, szlocha ze wzruszenia, a Éva ją obejmuje i głaszcze. Tak jakby przejmowała się nie swoimi, a cudzymi uczuciami.
Lekcja miłości. Reż. Małgorzata Goliszewska, Kasia Mateja; Polska
Po obejrzeniu tego filmu pomyślałem o piosence Młynarskiego „Polska miłość”. Autor formułuje w niej wprost tezę: miłość w naszych polskich piosenkach jest ciągle sentymentalna, czuła i promienna, a przecież w życiu jest na ogół pełna konfliktów, gwałtowności i problemów. Tak naprawdę „Bywa, że kuchennymi schodami / Z dzieckiem ucieknie do mamy, / Znienawidzi, na śmierć się pokłóci, / Z pazurami do oczu się rzuci.” Bohaterka filmu, dobiegająca siedemdziesiątki Jolanta Janus, mówi w pewnym momencie, że gdyby się rozejrzeć, to w Polsce połowa mężczyzn bije swoje żony. Ona sama postanawia po ponad czterdziestu latach małżeństwa i wychowaniu sześciorga dzieci zacząć życie na własny rachunek. Owszem, jest może w trochę lepszej sytuacji niż przeciętna rówieśniczka – ma dom we Włoszech, kiepski, bo kiepski, ale jednak, w nim przemocowego męża pijaka, we Włoszech mieszkają jej dorosłe i już samodzielne córki, ale ona może wrócić do rodzinnego Szczecina i tu zamieszkać we własnym mieszkaniu. Z czego żyje na co dzień, nie wiemy, ale rozumiemy, że sobie jakoś radzi.
Jola jest wprawdzie prostą kobietą, ale bardzo wyrazistą postacią, ktoś taki staje się dla dokumentalisty prawdziwym skarbem, bo wystarczy ją obserwować, by skupić uwagę widza. Zresztą tak naprawdę Małgorzata Goliszewska, kiedy zaczęła przychodzić z kamerą na wieczorki taneczne dla starszych ludzi w kawiarni Uśmiech w Szczecinie, spodziewała się pewnie, że przede wszystkim uda jej się podpatrzeć różne interesujące sytuacje i relacje międzyludzkie, i że to będzie bardziej portret zbiorowości niż kogoś konkretnego. Na panią Jolę od razu zwróciła uwagę, ale dopiero po pewnym czasie zmieniła koncepcję filmu i wieczorki taneczne stały się tylko tłem dla historii jej bohaterki.
A jest to historia zanurzona w polskiej tradycyjnej obyczajowości. Pierwszy chłopak, ślub, ciąża, dzieci, alkohol, bicie. A jak ślub, to trzeba trwać przy mężu. Jola pyta siebie, ale też przyjaciółki i księdza: przed ołtarzem przysięga się, że będzie się z kimś na dobre i na złe, ale czy naprawdę ma się ten obowiązek, jeśli jest się przez całe życie krzywdzonym? Ten dylemat jej nie opuszcza, ale decyduje się na życie z innym, starszym od siebie mężczyzną bez rozwodu z mężem, bo ma też inny argument – nie chce na koniec prawnych przepychanek, nerwów, może i bijatyk.
„Lekcja miłości” jest filmem kobiecym w takim samym sensie jak „Euforia istnienia”. Jego bohaterka myśli o kobiecości w podobny sposób jak Éva Fahidi. Przywiązuje wielką wagę do swojego wyglądu, strojów, makijażu, chodzi zawsze na wysokich obcasach, strofuje córkę, że ta woli spodnie niż spódnicę, że ją nie obchodzi to, jak się ubiera. W swym nowym życiu rozkwita – uczy się śpiewać, chodzi na tańce, jest efektowną kobietą, łaknie komplementów i dobrego słowa, a jednocześnie, nawet wiążąc się z kimś, dba o zachowanie niezależności.
Film jest zaskakująco dobrze, jak na debiut, zrealizowany. Małgorzata Goliszewska jest absolwentką Szkoły Wajdy, dotychczas zrobiła tylko kilka krótkich filmów. Tu, wraz z Kasią Mateją, wykazały się nie tylko zmysłem obserwacji, ale umiejętnością opowiadania historii, co w dokumencie nie jest łatwe. Film ma dobry rytm, jest sprawnie zmontowany, a i od strony operatorskiej bardzo mi się podobał. Projekt był realizowany w ciągu kilku lat, choć tego właściwie nie widać. Miarą sukcesu jest trzecie miejsce w plebiscycie publiczności i nagroda miesięcznika „Zwierciadło”.
Dla Samy. Reż. Waad Al-Kateab, Edward Watts; Wielka Brytania
Jeszcze jeden film o tragedii Aleppo, a było już ich sporo Ten jest wyjątkowy, bo opowiadany z perspektywy matki, która urodziła dziecko w samym środku syryjskiej wojny, której Aleppo jest tragicznym symbolem. Mała Sama przyszła na świat przed końcowym oblężeniem wschodnich dzielnic miasta i ostatecznym pokonaniem sił przeciwnych rządowi Baszara Al-Asada. Dziennikarka Waad Al-Kateab spędziła w Aleppo cały czas od wybuchu arabskiej wiosny aż do ewakuacji ludności w grudniu 2016 roku na podstawie zawartego między stronami porozumienia. Film jest bardzo intymną opowieścią, z komentarzem skierowanym do córeczki, dla której ma być kiedyś wyjaśnieniem tego, co się zdarzyło w jej wczesnym dzieciństwie, w czym jej rodzice uczestniczyli i dlaczego. Komentarz jest bardzo istotnym elementem filmu, decyduje o jego sensie. Czasem zresztą autorka kieruje kamerę na siebie i te kadry z wypowiedziami zarejestrowanymi w tamtym, minionym już czasie, na gorąco, pełnią rolę zapisów w powstającym na bieżąco filmowym dzienniku.
Przekaz polityczny jest bardzo prosty – my walczący o wolność (początkiem staje się bunt na uniwersytecie w Aleppo) – i oni, reżim, który wolnościowy zryw bezwzględnie i okrutnie zwalcza. Skądinąd wiadomo, że w walkach brały udział, po obu stronach konfliktu, bardzo różnorodne siły i organizacje, występowały między nimi antagonizmy i dochodziło też do zbrojnych starć. To był niezwykle skomplikowany splot interesów, politycznych i ideologicznych racji, w którym uczestniczyły różne odłamy ruchów szyickich, Kurdowie, Hezbollah, ISIS, Wolna Armia Syrii i wiele innych. Waad Al-Kateab w sposób skrajny upraszcza ten obraz, ale jest to uzasadnione koncepcją pokazania wojny od strony cywilnych ofiar wojny, wręcz od strony pojedynczej rodziny. Jej mąż jest lekarzem, organizatorem jednego z nielicznych, a w końcu ostatniego istniejącego w oblężonym Aleppo szpitala. Na tym szpitalu, w którym od pewnego momentu cała trójka mieszka i gdzie ratuje się dziesiątki rannych, na ogół ofiar bombardowań, skupia się oko kamery. W warunkach tego rodzaju wojny, która dotyka setki kobiet i dzieci i obraca miasto w morze ruin, jest to miejsce, w którym można najpełniej zobaczyć jej okrucieństwo, bezbronność mieszkańców, a czasem okruchy szczęścia, bo udało się uniknąć najgorszego. Trudno oglądać ten film bez ściśniętego nieustannie gardła. Jesteśmy w środku piekła, z którym, jak zauważa jeden z lekarzy, dzieci nie powinny mieć nic wspólnego. A jednak mają, cierpią, boją się, tracą kolegów, rodziców, rodzeństwo, nie rozumiejąc, dlaczego tak musi być. Kamera Waad jest zwrócona na dzieci, bo jeśli coś może poruszyć sumienie tych, którzy do tych wydarzeń dopuścili, to właśnie ich los.
Wierzymy w dinozaury. Reż. Clayton Brown, Monica Long Ross; USA
To właściwie jedyny film, po którym spodziewałem się dużo więcej. Chciałem zobaczyć, jaki jest zasięg koncepcji kreacjonizmu w USA, w jaki sposób się ściera ze światopoglądem naukowym, na czym polega ten fenomen w kraju, w którym badania naukowe są postawione na najwyższym poziomie. Tymczasem autorzy skupiają się na śledzeniu projektu budowy wielkiego modelu drewnianej arki. Jak mówią jego twórcy, wykonanego wiernie na podstawie zapisów biblijnych. Oprócz Arki, rzeczywiście imponującej, przedmiotem zainteresowania filmu jest też wcześniejszy projekt szefa kreacjonistycznej organizacji Answers in Genesis, Kena Hama, mianowicie Muzeum Kreacjonizmu. I Arkę, i muzeum Ham zlokalizował w Kentucky, konserwatywnym i stosunkowo ubogim stanie.
Poznajemy poglądy ludzi należących do tego odłamu kreacjonizmu, którzy uważają, że Stary Testament, jak i całą Biblię, należy rozumieć dosłownie; każda wątpliwość, każda interpretacja pewnych zapisów czy opisów zdarzeń w sposób symboliczny jest niedopuszczalna, bo podważa sens wiary. Tak więc np. ponieważ w Starym Testamencie podane są czasy życia ludzi należących do kolejnych pokoleń, można z tego z dużą dokładnością policzyć, kiedy został stworzony świat i ludzie – nie więcej niż 10 000 lat temu. Kreacjoniści kwestionują więc nie tylko teorię ewolucji, o czym ogólnie wiadomo, ale także wszystkie ustalenia dotyczące przeszłości człowieka jako gatunku, zwierząt, epoki geologiczne itp. Potop miał miejsce ok. 4,5 tysiąca lat temu i przeżyli go tylko mieszkańcy arki, dokładnie tak, jak to zapisano w Biblii.
Film ma bohaterów indywidualnych, którzy są reprezentantami odmiennych postaw: Doug, wierzący kreacjonista, jest artystą tworzącym modele zwierząt, które zostaną umieszczone w Arce, Dan jest geologiem, w pojedynkę walczącym z projektem Arki, m.in. kwestionując przyznanie mu ulg podatkowych, wreszcie David jest byłym kreacjonistą, kiedyś współpracującym z Kenem Hamem przy tworzeniu muzeum, który po pewnym czasie „przejrzał na oczy”. Niestety, autorzy filmu nie znajdują sposobu, by spór mógł naprawdę zaciekawić widza. Zaskoczyło mnie i właściwie rozśmieszyło, że głównym argumentem organizatora protestu przeciw powstaniu Arki jest zarzut propagowania kazirodztwa i ludobójstwa. Bo pochwalanie zatopienia przez Boga całej ludzkości to przecież aprobata dla ludobójstwa, a jeśli wszyscy jesteśmy potomkami Noego, to nasi najwcześniejsi przodkowie musieli tworzyć kazirodcze związki.
Może najciekawszym wątkiem filmu jest aspekt gospodarczy. Ham jest niewątpliwie zdolnym biznesmenem, oba jego przedsięwzięcia, choć niezwykle kosztowne (Arka kosztowała ok. 160 mln dolarów), są dochodowe, Arkę w ciągu pierwszego roku istnienia zwiedziło ponad milion ludzi. Teraz Ham chce podobno na pobliskim terenie wybudować Wieżę Babel i na tym nie zamierza poprzestać. Wypowiadający się w filmie mieszkańcy pobliskiego Williamstown skarżą się, że spodziewali się, że inwestycja Hama pobudzi podupadłe miasteczko do życia, liczyli na wielki napływ turystów, który nie nastąpił. Z drugiej strony Ham ma poparcie konserwatywnych, lokalnych polityków i urzędników, oni oczywiście twierdzą, że jego projekty są szansą na rozwój regionu. Myślenie w kategoriach inwestycji, na których można dobrze zarobić, łączy się więc z ideologiczną misją, i trudno te dwa aspekty rozdzielić.
Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie...