Przed trzema miesiącami ukazały się zapowiedzi biografii Ireny Szewińskiej. Na okładce Irena w białym stroju z uniesionymi rękami wpada na metę. Książkę zatytułowaną „Prześcignąć swój czas” napisał Maciej Petruczenko, którego bardzo lubię, o czym już tu jakiś czas temu pisałem (https://jl01blog.wordpress.com/2019/03/16/sportowa-historia/). Irena Kirszenstein-Szewińska uosabiała dla mnie piękno i czystość lekkiej atletyki, w ogóle sportu, przez lata była niezmiennie wręcz punktem odniesienia dla wszystkiego, co się działo na bieżniach. Nic dziwnego, że od razu zapragnąłem nie tylko przeczytać opowieść o niej, ale mieć ten spory tom na własność.
Niestety, spotkało mnie rozczarowanie. Podtytuł „Kariera Ireny Szewińskiej od kulis” sugerujący, że dowiem się czegoś więcej o Irenie, jest mylący, choć przecież Petruczenko przez lata przyjaźnił się zarówno z nią, jak i jej mężem, fotoreporterem i kolegą z redakcji „Przeglądu Sportowego”. W czasach, gdy biografie są nie tylko modne, ale i oparte na coraz lepszym warsztacie pisarskim, kiedy autorzy łącząc metody historyków i reportażystów tworzą wnikliwe, nieoczywiste portrety bohaterów, nie wypada publikować tego rodzaju dzieł. Zarzutów mam tyle, że starczyłoby na bardzo, bardzo długi esej krytyczny. Świetny przecież dziennikarz sportowy przytacza w całości rozbudowane, wielostronicowe teksty ojca Ireny, samej sprinterki i jeszcze innych osób, nie mając odwagi wykorzystywać ich fragmentów, by stworzyć własną narrację. W ten sposób otrzymujemy szereg identycznych opisów tych samych zdarzeń i faktów, czytamy o sprawach nieistotnych, nic nie wnoszących do opowieści. Niby jest ona prowadzona chronologicznie, ale te wielostronicowe przytoczenia porządek czasowy skutecznie zaburzają. Dostajemy w gruncie rzeczy przede wszystkim relację odnoszącą się do kolejnych występów na lekkoatletycznych stadionach, spis wyników, ale sama Irena Szewińska w zasadzie pozostaje tą samą postacią, którą znamy tylko z gazet i sportowych sprawozdań. W dodatku książka jest fatalnie zredagowana, korektorkę bym pozbawił za jej pracę wynagrodzenia, po prostu amatorszczyzna.
A jednak czytałem tę złą książkę z przyjemnością. Jakżeby inaczej, skoro wracałem w ten sposób do tak ważnych dla mnie wspomnień i ludzi. Irena, trzy lata ode mnie starsza, przyszła do sportu niedługo przede mną. Bardzo szybko, już jako juniorka, zaczęła odnosić sukcesy, więc na czwartkach lekkoatletycznych, w których startowałem razem z nią, mogłem ją podziwiać jako gwiazdę tych imprez. Rok później była już reprezentantką kraju, a w październiku 1964 roku, jako osiemnastolatka, zdobyła na igrzyskach olimpijskich w Tokio trzy medale olimpijskie. Jej nieprawdopodobna kariera trwała potem jeszcze szesnaście lat, do ułomnej moskiewskiej olimpiady.
Siłą rzeczy na kartkach książki pojawiają się ludzie, zawodnicy i trenerzy, z którymi przez kilka lat prawie codziennie się stykałem się na stadionach i w halach, z którym jeździłem na obozy. Wprawdzie Irena Kirszenstein w biegach płotkarskich, poza najwcześniejszym, juniorskim okresem nie startowała, ale przecież przez jakiś czas jej trenerem był świetny kiedyś reprezentant Polski w biegu na 110 pł. Edward Bugała, więc osoby z tego, najbliższego mi środowiska, też tu występują. Zresztą w reprezentacyjnej sztafecie 4×100 m zawsze biegała jakaś płotkarka, poczynając od Elżbiety Bednarek, Teresy Ciepłej i Marii Piątkowskiej.
Petruczenko wspomina w książce dwukrotnie o moim pierwszym trenerze, Włodzimierzu Puziu, ale nie jako o kimś z polskiego lekkoatletycznego środowiska, w którym funkcjonowała Irena, ale przy okazji igrzysk olimpijskich w Meksyku. Właściwie trudno się dziwić. Mniej więcej po roku moich treningów z panem Włodkiem, chyba na jesieni 1962 roku, okazało się nagle, że został zwolniony z Gwardii Warszawa. Pamiętam burzliwe spotkanie w klubie, podczas którego starsi zawodnicy ostro protestowali przeciw tej decyzji. Miałem wtedy 13 lat i nie rozumiałem, co się dzieje, skąd ta decyzja. Puzio był wielokrotnym mistrzem Polski w biegu na 400 m przez płotki, przez pewien czas trenerem kadry w słynnym Wunderteamie Jana Mulaka, w najlepszych okresie polskiej lekkoatletyki. Nie wydaje mi się, żebyśmy się tego wieczoru dowiedzieli, jakie wysunięto przeciw niemu zarzuty. Dość, że nie spotkaliśmy się więcej na boisku, za to kilka razy zdarzyło nam się zetknąć na koncertach w Filharmonii Narodowej.
Pan Włodek był, co tu dużo mówić, człowiekiem w sporcie wyjątkowym. Zwróciłem od razu uwagę na jego gibkość, elegancję ruchu, ekspresję ciała. Dopiero później dowiedziałem się, że tańczył w balecie, występował w zespołach opery poznańskiej i opery krakowskiej. Co więcej, był znakomitym pianistą, uczniem profesorów Zbigniewa Drzewieckiego i Stanisława Szpinalskiego. Przez dwa lata akompaniował śpiewakom w klasie Ady Sari, która nawet w 1946 roku, zaproszona przez Puzia, pojawiła się po raz pierwszy w życiu na stadionie sportowym podczas mistrzostw Polski w lekkiej atletyce, powitana tam wielką owacją. Ale nie studiował ani baletu, ani fortepianu. Jego główną pasją, obok sportu, było malarstwo, którego uczył się na krakowskiej ASP, z roczną przerwą na baletowe występy w Poznaniu. Mówiono, a w zasadzie szeptano, bo w tych czasach był to temat, o którym głośno się nie wypowiadano, że jest homoseksualistą. Może i był, ale może próbowano tłumaczyć sobie w ten sposób jego nietypowe artystyczne zamiłowania. Tak czy inaczej bardzo odstawał od lekkoatletycznego towarzystwa, choć np. język miał barwny i że tak powiem – obrazowy. Wydawał mi się starszym panem, a miał zaledwie 42 lata.
Wkrótce po rozstaniu z nami wyjechał, wysłany przez Polski Związek Lekkiej Atletyki, żeby nie było z nim kłopotów, na Kubę, gdzie zbudował, prawie od podstaw, szkolenie tamtejszych sprinterów. Jego podopieczni, m.in. płotkarz Lazaro Betancourt, Miquelina Cobian i przede wszystkim Enrique Figureola byli pierwszymi kubańskimi lekkoatletami należącymi do światowej czołówki. Figuerola na olimpiadzie w Tokio zdobył srebrny medal na 100 metrów, a trzy lata później wyrównał rekord świata. Wtedy jednak Puzia na Kubie już nie było. Został ściągnięty do Polski, ale ponieważ znów popadł w niełaskę, powierzono mu kolejną misję – przygotowanie lekkoatletów Meksyku do mającej się tam odbyć olimpiady. Tu zadanie było trudniejsze niż na Kubie, bo i baza treningowa, i poziom zawodników daleko odbiegały od tego, z czym Puzio miał dotąd do czynienia. Mimo tego jego wychowankowie robili szybkie postępy. Najsłynniejsza podopieczna pana Włodka zdobyła jednak rozgłos nie ze względu na zwycięstwa na bieżni, ale dlatego, że jako pierwsza kobieta zapalała znicz olimpijski. Komitet organizacyjny igrzysk ogłosił, że ten zaszczyt zostanie powierzony temu lekkoatlecie, który pierwszy osiągnie minimum uprawniające do udziału w tych zawodach. Kiedy jednak okazało się, że najwcześniej spełniła warunek dziewiętnastoletnia Enriqueta Basilio, zapanowała konsternacja. Kobieta? To przecież wbrew starogreckiej tradycji i w ogóle nie wypada.
Podobno dalej wypadki potoczyły się jak następuje: Włodzimierz Puzio załatwił sobie audiencję u dr. Josue Sanza, przewodniczącego Komitetu Organizacyjnego. Enriquecie kazał się efektownie umalować i pięknie ubrać, zabrał ją ze sobą, ale do gabinetu wszedł sam. Sanzowi oświadczył, że Basilio jest bez wątpienia najlepszą zawodniczką w kraju, a poza tym prezentuje cechy, z których Meksykanie są dumni i jej wybór będzie dowodem, jak bardzo są tolerancyjni i otwarci. A w ogóle to trzeba ją zobaczyć. – No dobrze, gdzie można się z nią spotkać? – „Zaraz ją poproszę”. Puzio otworzył drzwi, Enriqueta weszła, a była przepiękną dziewczyną, o czym później mogli się przekonać widzowie na całym świecie. Sanz nie oparł się wdziękowi śniadej, czarnowłosej, ubranej w biała sukienkę dziewczyny i sprawa była załatwiona.
Nie wiem, czy tak było naprawdę. Może pan Włodek, który miał wielki dar opowiadania i mówił bez przerwy, sobie tę historię wymyślił albo podkolorował. Ale jest urocza tak jak urocza była Enriqueta, półkrwi Indianka.
W Meksyku polski trener osiągnął nie tylko sukcesy sportowe (około dziesięciu jego zawodników wystartowało ostatecznie w igrzyskach, ustanowili łącznie 12 rekordów kraju), miał też wystawy malarskie, koncertował, również w telewizji. Dyrektor tamtejszego centrum olimpijskiego zakupił fortepian i oznajmił panu Włodkowi, że zrobił to specjalnie dla niego.
Włodzimierz Puzio był potem jeszcze w Chile, ale właściwie niewiele już wiem więcej na temat jego losów. Kiedy mu się kłaniałem w warszawskiej filharmonii, odwzajemniał powitanie, ale mnie brakowało odwagi, by go zaczepić; pewnie mnie nie pamiętał.
Dziennikarz „Rzeczpospolitej” pisał w roku 2013, długo po śmierci trenera:
„Włodzimierz Puzio przyjął mnie w małym mieszkanku przy Myśliwieckiej, którego głównym meblem był fortepian. Mieliśmy rozmawiać o lekkoatletyce, ale on już na wstępie powiedział: Nie mamy o czym mówić, bo lekkoatletyka się skończyła i nigdy nie wróci. Gdy zapytałem, kiedy to się stało i kto ten sport pogrzebał, trener odpowiedział: Proszę pana, widziałem w telewizji, jak biegaczka z NRD poprawiała rekord świata na 400 metrów, a po minięciu mety biegła dalej, uśmiechała się i pozdrawiała kibiców. To jest nie do pojęcia, biegacz po pobiciu rekordu na tym dystansie ma paść i umierać, bo to bieg, którego nie da się wytrenować tak, by bić rekordy bez bólu. Wyłączyłem telewizor, chciało mi się płakać.”
Bardzo dobrze rozumiem mojego trenera. Dla mnie to też było przez długi czas niełatwe do zrozumienia, choć z czasem uznałem, że może jednak nowoczesne metody treningowe pozwalają na takie, niewyobrażalne kiedyś wyćwiczenie organizmu. Trudno jednak nie przyznać, że Irena Szewińska symbolizuje tamten, wcześniejszy okres w lekkiej atletyce, w którym nie słyszano o dopingu. Ona jeszcze wygrywała z Renate Stecher, ale już inna zawodniczka z NRD, Marita Koch, była poza jej zasięgiem. Dla mnie Irena pozostanie synonimem piękna sportu. Nie widziałem nikogo, kto by biegał na 200 metrów, a potem na 400, tak płynnie, lekko, z wysoko uniesionym środkiem ciężkości, długim krokiem, zupełnie bez wysiłku, jakby nie chodziło o wygrywanie, ale o przyjemność z poruszania się po bieżni.
Irena Szewińska zmarła w czerwcu 2018 roku, Enriqueta Basilio przed dwoma miesiącami. Włodzimierz Puzio dużo wcześniej, 27 lipca 1993 roku. I tak, w sposób trochę niezamierzony staje się ten tekst hołdem dla nich i dawnej, mojej lekkoatletyki.