Kilka ostatnich słów Krzysztofa Kieślowskiego

Stały felieton Bożeny Janickiej w ostatnim numerze „Kina” (1-2 2024) poświęcony jest Krzysztofowi Kieślowskiemu. Większość tekstu zajmują wspomnienia Jacka Petryckiego, opowiadającego o współpracy z reżyserem przy realizacji filmów dokumentalnych w latach siedemdziesiątych. Petrycki jest także autorem zdjęć do dwóch filmów fabularnych Kieślowskiego, „Amatora” i „Bez końca”. O tym ostatnim zanotował: „Najmniej chętnie wspominam „Bez końca”. Robiłem zdjęcia do tego filmu, ale to nie był już mój świat. Ten nowy nie był mi bliski.”

„Amator”, według Petryckiego, był jeszcze „prawdziwy”, realistyczny. Kieślowski instruował operatora: „Nie może być widać, że robimy jakieś sztuczki, mamy fotografować życie, nic więcej.” Rzeczywiście, dla mnie „kryzys dokumentu” u autora „Robotników 1971: nic o nas bez nas” nie był zdradą jego własnego myślenia o świecie i kinie. „Spokój”, ”Krótki dzień pracy” i „Amator” były tak bliskie życia, jak tylko to było możliwe. Jednak przejście do fabuły nie było oczywiste. Polscy dokumentaliści w latach siedemdziesiątych byli przekonani, że w WFD więcej im wolno powiedzieć, że tu bariery cenzuralne są trochę mniejsze niż w produkcji fabularnej, i chcieli z tego korzystać. Niemniej Kieślowski w pewnym momencie poczuł się rozczarowany, uznał, że pewnych ograniczeń nie jest w stanie przekroczyć, i to go skierowało w stronę filmu fabularnego.

Bardzo dobrze pamiętam wrażenie, jakie zrobił na mnie „Amator”. Był ciepły, już właściwie letni wieczór pod koniec czerwca 1979 roku na festiwalu w Łagowie. Pokaz, przedpremierowy, odbywał się w amfiteatrze, szczelnie wypełnionym młodą publicznością. Poczułem, że ten tak bardzo bliski prawdy życia film mówi o nas ówczesnych, o mnie, więcej niż cokolwiek, co mogłem wtedy przeczytać albo zobaczyć. O tym, że na co dzień się sami cenzurujemy, że życie społeczne jest duszne, że nawet nie widzimy, jak bardzo jesteśmy na zewnątrz nieszczerzy, bo od zawsze jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Może najważniejsze było poczucie, że jest to film o mnie i mnie podobnych i że codzienne instynktowne uważanie na to, co wolno, a co nie wolno było istotą tamtych czasów. Kiedy wyłuskuję z filmu różne sensy, w oczywisty sposób spłycam jego znaczenie. Tak naprawdę, myślałem w nocy, po seansie: „to jest to, tego nie da się nazwać, opowiedzieć, to jest w powietrzu, w ludziach.”

Prawie od zawsze notowałem obejrzane filmy – tytuły, reżyserów, nazwy kin, a także oceny w sześciostopniowej skali. To były jeszcze czasy przedkomputerowe, później zapisałem te zestawienia w postaci elektronicznej. Może nawet jakiś bardzo wczesny zeszyt przepadł i musiałem listę odtwarzać? Teraz stwierdziłem z pewnym zdumieniem, że ostatnim filmem, któremu dałem najwyższą ocenę, był „Amator”, choć wcześniej takich pozycji było kilkanaście. Czyli po trzydziestce już nic mnie tak nie zachwyciło, już nigdy żaden film nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak się zdarzało w okresie młodości. Jakiś czas się wtedy zakończył.

W „Bez końca”, pierwszym filmie, którego współscenarzystą był Krzysztof Piesiewicz, zaczynają się pojawiać się wtręty metafizyczne. Nie przeszkadzały mi w ogóle w „Dekalogu”, ale od „Podwójnego życia Weroniki” tworzy Kieślowski obrazy, które przestały być dla mnie autentyczne, nie umiałem się nimi przejąć, uważałem, że są sztucznymi, nieprzekonującymi konstrukcjami. Tak, to już nie był także i mój świat. Pamiętam, że spierałem się o te filmy korespondencyjnie z Tadeuszem Sobolewskim, entuzjastą ostatniego okresu twórczości Kieślowskiego, i obiecałem, że obejrzę ponownie z dobrą wolą któryś z „kolorowych” filmów – nie wiem dziś, czy miał to być „Niebieski”, czy „Czerwony” – niestety słowa nie dotrzymałem, bo nie upolowałem już później ich kinowych projekcji.

W swoim felietonie Bożena Janicka przytacza za książką Tadeusza Lubelskiego nieznaną mi wypowiedź Kieślowskiego, przyznam, że zaskakującą i chyba znamienną.  Pochodzi z wywiadu, jakiego udzielił reżyser dwójce katowickich licealistów na trzy dni przed operacją, w wyniku której zmarł.

Jako dokumentalista zajmowałem się opisywaniem obyczajów politycznych i społecznych, co miałem do zrobienia w tej dziedzinie – zrobiłem, spłaciłem dług. Potem zacząłem robić filmy fabularne i nagle zobaczyłem, że zaczynam żyć fikcyjnym życiem. W fabule wszystko jest światem nieistniejącym, tyle pieniędzy, tyle starań włożonych w coś, co nie istnieje, co my ze scenarzystą wymyślimy. Także wielkie emocje są wymyślone, nieprawdziwe. Wpakowałem się w jakąś spiralę, nie wiadomo, skąd się wzięła, chyba z ambicji.

Wprowadź swój adres email aby zaprenumerować ten blog i otrzymywać powiadomienia o nowych wpisach przez email.

Dodaj komentarz