Bieszczady jesienią

Byłem niedawno w Bieszczadach: trzy dni po stronie słowackiej, trzy po polskiej. Na Słowacji nie używa się tej nazwy, tam jest park narodowy „Poloniny”, pasmo Bukovske Vrchy, nie ma jednego określenia dla terenów po drugiej stronie pasma granicznego. Niemniej jak i u nas są liściaste lasy, które barwi jesień, gdy robi się dostatecznie chłodno.

W powojennej Czechosłowacji nie było działań podobnych do akcji Wisła, więc Rusini nie zostali wysiedlenie ze swoich wsi. Dalej tu mieszkają, nazwy są dwujęzyczne, grekokatolickie cerkwie czynne, choć żeby zwiedzać ich wnętrza, trzeba się umawiać z osobą opiekującą się świątynią, bo na co dzień wszystkie są zamknięte. Widać zresztą dbałość o zachowanie kultury rusińskiej. W polskich Bieszczadach społeczności grekokatolickie są nieliczne, w ostatnich latach, przy zachowaniu ją dużej ostrożności, by się nie narazić katolickiej większości, udało się uzyskać prawo do odprawiania nabożeństw w istniejących budowlach kościelnych.

Co rzuca się w oczy najsilniej, to wielka dysproporcja między energią społeczną odczuwaną po dwóch stronach pasma granicznego. Na Słowacji jest cisza i spokój. O tej porze, jeśli już spotyka się kogoś na szlakach, są to nieliczni polscy turyści. Baza noclegowa w miejscowościach najbardziej wysuniętych na północ ogranicza się do kilkudziesięciu miejsc, podobnie skąpo jest z lokalami, w których można coś zjeść. Są to głównie tradycyjne wioskowe gospody, nastawione na miejscowych, którzy przesiadują tu przy piwie lub mocniejszych trunkach. Sklepy, na ogół po jednym w każdej z tych osad, przypominają ciągle dawne czasy, kiedy to np. pieczywo się zamawiało, a w każdym razie nie dowożono go codziennie. Gdzieniegdzie buduje się jakiś dom, ale nie widać dążenia do zmian. Ciekawe, że rzadko można znaleźć informacje o udziale funduszy unijnych w inwestycjach, właściwie trudno się dziwić, skoro tych inwestycji nie ma.

Gdy się przejedzie na teren polskich Bieszczadów, tym silniej rzuca się w oczy  żywiołowy, wręcz rozpasany rozwój tych terenów. Miejscowości takie jak Komańcza, Cisna, Przysłop, Smerek, Wetlina nieustannie i gwałtownie się powiększają o bardzo okazałe, wystawne domy. Dochodzą kolejne restauracje, często sezonowe, ale na zróżnicowanym poziomie, od prostych jadłodajni do takich, które oferują ciekawą, niebanalną kuchnię. To jest teraz prawdziwe zagłębie turystyczne, z którego żyją nie tylko dawni mieszkańcy, ale też liczni przybysze, którzy postanowili się tu osiedlić i wymyślają najróżniejsze formy aktywności, które dają im satysfakcję, a jednocześnie mogą się dobrze sprzedać. Oczywiście, setki kwater, często komfortowych, usługi komunikacyjne – busikiem można dostać się wszędzie tam, gdzie nie ma formalnego zakazu wjazdu. Kto chce, może wybrać się na jednodniową wycieczkę do Lwowa albo do innej pobliskiej miejscowości na Ukrainie. Gwałtownie rozwija się turystyka rowerowa, także dzięki nowym ścieżkom rowerowym, są szlaki końskie, w zimie trasy przeznaczone dla turystów – narciarzy. Sprzedaje się najróżniejsze regionalne czy po prostu lokalne wytwory, od produktów spożywczych (miody, grzyby marynowane, sery, owoce leśne i dziesiątki innych) po dzieła sztuki. Rozbudowuje się drogi, chodniki, przebudowuje mosty.

Ja sam nie jestem wcale entuzjastą tych zmian, Bieszczady są teraz prawie zawsze zapełnione tłumem turystów, wczasowiczów i wycieczek, na szlakach w parku narodowym błotniste i kamienne ścieżki coraz częściej zastępują ograniczone z obu stron poręczami schody i drewniane pomosty, a bilety, które Park pobiera za wstęp, nieustannie drożeją (po słowackiej stronie się nie płaci). Komunikacja autobusowa jest szczątkowa, bo ludzie jej już prawie nie potrzebują, wolą jeździć samochodami. Poza sezonem zostają prawie wyłącznie te kursy, które wożą dzieci do szkoły i po lekcjach do domu. Tymczasem na Słowacji autobusy mają się całkiem dobrze, docierają do każdej wsi.

Niemniej imponuje mi ta kipiąca aktywność i przemiana tutejszych z zabiedzonych parweniuszy w ludzi zamożnych, właścicieli eleganckich domów i często dobrych samochodów, przy czym osiągnięto to naprawdę wielką pracą i pomysłowością.

Żeby posłużyć się konkretem, opowiem o panu, u którego od lat nocuję w Wetlinie. Początkowo był to zwykły domek, kilka pokoi do wynajęcia, łazienka na korytarzu. Teraz mój gospodarz jest człowiekiem zajętym w sezonie 24 godziny na dobę. Wozi ludzi busem, można do niego zadzwonić nawet, gdy się schodzi z gór późnym wieczorem. Sprzętu turystycznego, który tu jest przygotowany dla chętnych, mógłby pozazdrości niejeden sklep specjalistyczny: rowery, narty, deski, rakiety śnieżne, plecaki, nosidełka, stoptuty, kijki trekkingowe, różne części zamienne. W kotłowni wiszą sznurki przeznaczone na mokre ubrania, a na piecu jest kratka, aby można było wysuszyć buty, nie narażając je na przypalenie. Przed domem jest urządzenie, które lubię najbardziej, mianowicie szlauch z nakładką, dzięki której można skierować silny strumień wody na buty i umyć je z bieszczadzkiego błota. Ogólnodostępna kuchnia jest wyposażona we wszystko, co potrzeba. W domu obowiązuje bardzo ścisła segregacja śmieci. Muszę dodać, że pan Henryk aktywnie działa w oddolnie założonym towarzystwie pielęgnującym historię i tradycję tutejszej ziemi, ale też wspierającym rozwój Wetliny i okolic, wydają własny, bardzo interesujący periodyk „Bieszczady Odnalezione”, wytyczają ścieżki historyczne i rowerowe.

Oczywiście, patrzę na to wszystko z boku, żal mi dawnych Bieszczad, jednak jest rzeczą krzepiącą przekonać się, że ludzie potrafią sobie całkiem dobrze radzić, gdy im się tylko nie przeszkadza. Jedni podpatrują drugich, widzą, że można.

Wprowadź swój adres email aby zaprenumerować ten blog i otrzymywać powiadomienia o nowych wpisach przez email.

Jedna uwaga do wpisu “Bieszczady jesienią

Dodaj komentarz